piątek, 29 września 2017

The Sound - Jeopardy (1980)

Dostawali świetne noty od krytyków, ale nigdy nie odnieśli sukcesu komercyjnego. Stworzyli własne, charakterystyczne brzmienie, ale wciąż byli porównywani do Joy Division, Magazine czy Echo and the Bunnymen. Ich utalentowany frontman, Adrian Borland, mógł zrobić błyskotliwą karierę, lecz zamiast tego zmagał się z chorobą psychiczną i ostatecznie odebrał sobie życie rzucając się pod pociąg.
Mowa o The Sound - wyjątkowo pechowym brytyjskim zespole post-punkowym. Swój potencjał grupa udowodniła już na pierwszym albumie, Jeopardy, wydanym w 1980 roku. Debiuty nie zawsze się udają, ale w przypadku The Sound wyszło naprawdę dobrze. Album nie jest co prawda w żaden sposób rewolucyjny, lecz wciąż stanowi dobry przykład post-punkowego grania i brzmi świetnie nawet po latach. Na Jeopardy jest wszystko, czego potrzeba: surowe, chłodne brzmienie, wyeksponowana linia soczystego basu, intrygujące gitary, przekonujące wokale, a nawet urocza, prosta okładka. Przyjemnie się tego słucha, więc przykry jest fakt, że The Sound nie zdobyli zainteresowania, na które zasługiwali ani nie zgromadzili wokół siebie grona oddanych fanów, czym mogło się pochwalić wiele innych zespołów z kręgu post-punka.
Zazwyczaj słuchając zapomnianych płyt można łatwo się domyślić, dlaczego zostały one zapomniane, ale w przypadku Jeopardy pozostaje to niejasne. Nie jest to muzyka wybitna - ale wciąż dobra i bardzo przyjemna. Można tutaj znaleść kilka wyróżniających się kawałków, chociażby otwierające album klaustrofobiczne I Can't Escape Myself, energiczne Heartland, agresywne Missiles czy przepełnione niepokojem Hour Of Need
Szczerze zachęcam do przesłuchania Jeopardy, bo jest to jeden z najfajniejszych post-punkowych albumów, a post-punk był jedną z najlepszych rzeczy, jakie wydarzyły się w muzyce lat 80.


Ocena: 7

czwartek, 6 lipca 2017

Leonard Cohen - Songs Of Love And Hate (1971)

Podobny obraz Odczuwanie smutku stanowi pewnego rodzaju tabu. Wymaga się od nas, żebyśmy zawsze byli szczęśliwi i zadowoleni, pełni życia i entuzjazmu. Tymczasem smutek jest uczuciem w pewnym stopniu wstydliwym - czymś, co staramy się zdusić w sobie i ukryć przed innymi ludźmi ze strachu, iż ukazuje on naszą słabość. Społeczne przyzwolenie na dzielenie się smutkiem mają artyści, lecz wyrażanie tego uczucia w prosty, bezpretensjonalny sposób nie jest wcale łatwe. Prawdziwym mistrzem szczerej introspekcji był Leonard Cohen.
Cohen nigdy nie cenzurował bólu ani smutku. W jego piosenkach najważniejsze są teksty - zawsze szczere, mądre i poruszające. Jednym z najlepszych i najważniejszych albumów Cohena jest Songs Of Love And Hate, wydane w 1971 roku. Muzyk nagrywał ten album w trudnym dla siebie okresie, co spowodowało, że płyta ta ma atmosferę gęstszą niż jakiekolwiek inne jego nagrania. Zgodnie z tytułem Cohen porusza tematykę miłości i nienawiści, lecz także frustracji, rozczarowania, tęsknoty... Zazwyczaj staramy się nie dopuszczać do siebie takich uczuć i może właśnie dlatego słuchanie tego albumu jest tak intensywnym przeżyciem.
Aranżacje są proste - przez większość czasu jest to tylko gitara i charakterystyczny głos poety. Na płycie znajdują się popularne utwory Cohena, takie jak Famous Blue Raincoat czy Avalanche, a także moje ulubione - Last Year's Man i Joan Of Arc.
Nie lubię wychwalać płyt, ale Songs Of Love And Hate w pełni zasługuje na pochwały - to naprawdę piękny album.

Ocena: 8.5

sobota, 16 lipca 2016

Pink Floyd - The Piper At The Gates Of Dawn (1967)

Kiedy ktoś wspomina o Pink Floyd, w mojej wyobraźni ukazuje się obraz grupy z jej klasycznego okresu. Na tę wizję składają się różne elementy. Wielki okrągły ekran górujący nad spowitą w dymie i kolorach scenie. Charakterystyczne brzmienie organów Wrighta i gitary hawajskiej Gilmoura. Legendarne albumy - Dark Side Of The Moon, Wish You Were Here, Animals - oraz ich równie legendarne okładki. Pełne gorzkich refleksji teksty Rogera Watersa i latające świnie.
Jednak w czasach początków działalności Pink Floyd, zespół miał zupełnie inny wizerunek. Było to dawno, dawno temu, kiedy liderem grupy nie był jeszcze cyniczny czarnoksiężnik Waters, lecz niesforny chochlik Barrett. Zamiast rozważać kwestie społeczne i filozoficzne tak jak jego następca, Barrett odkrywał przed słuchaczami baśniową krainę dzieciństwa.
Syd Barrett nie był wybitnie uzdolnionym muzykiem, lecz dzięki niezwykłej wyobraźni, charyzmie i talentowi do pisania chwytliwych, choć dosyć niepokojących piosenek, udało mu się uczynić z debiutującego Pink Floyd jeden z najciekawszych zespołów brytyjskiej psychodelii. Pierwszy album Floydów, The Piper At The Gates Of Dawn, brzmi dziś może nieco przestarzale, lecz wciąż stanowi dowód niesamowitej kreatywności zespołu w tamtym okresie. Floydzi przemierzają przestrzeń kosmiczną, cytują starożytną chińską księgę I-Ching, krzyczą, wydają dziwne odgłosy i przyglądają się strachom na wróble. Ta infantylna muzyka ma w sobie mnóstwo uroku.
Chyba wszyscy miłośnicy muzyki rockowej wiedzą, że historia Syda Barretta nie miała szczęśliwego finału. Muzyk, który sprawił, że zespół wybił się ponad przeciętność, zapłacił za sukces artystyczny ogromną cenę, jaką było uzależnienie od narkotyków i załamanie nerwowe. Solowe albumy Barretta nie były już tak udane jak jego nagrania z Pink Floyd. Syd porzucił karierę muzyczną i wrócił do rodzinnego miasta, Cambridge. W późniejszych latach, pozostali członkowie Pink Floyd poświęcili Barrettowi wiele kompozycji, zapewne zdając sobie sprawę, że bez niego historia zespołu potoczyłaby się zupełnie inaczej. Debiutancki album, The Piper At The Gates Of Dawn, stanowi przede wszystkim świadectwo niezwykłej wyobraźni tego intrygującego artysty.


Ocena: 7