niedziela, 21 czerwca 2015

Peter Hammill - Nadir's Big Chance (1975)

Uwielbiam Van der Graaf Generator i bardzo często słucham muzyki tego zespołu. Postanowiłam w końcu zapoznać się z niektórymi albumami z solowego dorobku charyzmatycznego wokalisty grupy - Petera Hammilla.
Solowa dyskografia Hammilla jest wyjątkowo obszerna, lecz większość z jego płyt nie dorównuje jakością materiałowi macierzystej grupy. Hammill jest dobrym kompozytorem, jednak za aranżacje w VdGG odpowiadali przeważnie pozostali członkowie zespołu - i to słychać. Niektórych płyt muzyka można jednak posłuchać z przyjemnością - do tej grupy zaliczam zdecydowanie Nadir's Big Chance, najciekawszą pozycję z solowej twórczości Hammilla, jaką poznałam do tej pory.
Humorystycznie mogę powiedzieć, że pod względem stylistyki ten album to bardziej prog punk (?) niż prog rock. Do czerpania inspiracji z tej muzyki przyznawał się nawet John Lydon, czy, jak kto woli, Johnny Rotten z Sex Pistols. Jednak stwierdzenie, że Nadir's Big Chance to po prostu album punkowy, byłoby mocno przesadzone. Myślę, że skojarzenia z punkiem wynikają z faktu, że nikt się tak niechlujnej, brutalnej i prostej muzyki po Hammillu nie spodziewał. Tak bezpretensjonalny album od twórcy A Plague of  Lighthouse Keepers musiał być dla słuchaczy sporym zaskoczeniem...
Nadir's Big Chance nie jest arcydziełem i z założenia wcale nie miał nim być. To po prostu dobra płyta. Jej wielką zaletą jest gościnny udział kolegów z zespołu - Davida Jacksona, Hugh Bantona i Guya Evansa.  Zwłaszcza gra saksofonisty przykuwa wiele uwagi. Utwory zachowują formę piosenek, muzyka nie jest zbytnio skomplikowana, lecz nie ma tutaj też punkowego podejścia w stylu "nie umiem grać i jestem z tego dumny".  Chociaż  brakuje momentów wybitnych, album trzyma równy, wysoki poziom.
Zdecydowanie polecam ten album miłośnikom twórczości Van der Graaf Generator i Petera Hammilla. Najbardziej urzekającą cechą tej płyty jest właśnie jej bezpretensjonalność i prostota, pewien rodzaj pokory wobec muzyki, której artystom prog-rockowym często brakuje.

Ocena: 6.5




niedziela, 14 czerwca 2015

Spirit - Twelve Dreams of Dr. Sardonicus (1970)


Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że ta płyta zrobi na mnie aż takie wrażenie. Wydawało mi się, że będzie to po prostu kolejny przeciętny rockowy krążek... Pozytywnie się zaskoczyłam. Twelve Dreams of Dr. Sardonicus amerykańskiego psych-rockowego zespołu Spirit to naprawdę dobra rzecz! Idealna płyta na letnie miesiące.
Album w żadnym wypadku nie jest jakimś "arcydziełem", to po prostu zbiór chwytliwych psychodelicznych piosenek. Utwory są ze sobą luźno połączone, tworząc coś na kształt concept albumu. Kompozycje są proste i zwarte, ale całkiem ciekawe. W gruncie rzeczy na płycie nie podoba mi się tylko jeden, niepotrzebnie przekombinowany utwór - Love Has Found A Way. Natomiast Prelude - Nothin' To Hide, Animal Zoo, Mr. Skin czy Soldier to już bardzo dobre rockowe kawałki. W muzyce jest dużo poczucia humoru i błyskotliwego dowcipu. Materiał jest dobrze nagrany, uwagę zwraca przede wszystkim wspaniałe brzmienie gitary basowej i ciekawe harmonie wokalne. To prosta, lekka, pozbawiona jakiejkolwiek pretensjonalności muzyka, przy której można zrelaksować się i odpocząć.
Album został wydany w 1970 roku, kiedy rock psychodeliczny tracił już popularność. Nie powalił na kolana ani krytyków ani słuchaczy, chociaż jest to zapewne najlepsza płyta kalifornijskiego zespołu. Na pewno można jednak bardzo miło spędzić z tą muzyką trochę czasu - i właśnie dlatego zdecydowanie polecam Twelve Dreams of Dr. Sardonicus wszystkim zainteresowanym!

Ocena: 6.5