czwartek, 31 grudnia 2015

Podsumowanie?

Ostatni dzień roku to z pewnością czas sprzyjający wszelkiego rodzaju podsumowaniom. Na wielu blogach muzycznych pojawiają się teraz rankingi płyt wydanych w 2015 i tym podobne sprawy. Osobiście przyznaję, że spędziłam ten rok głównie przeszukując starocie, najchętniej z lat 60. i 70. Muszę powiedzieć, że pod względem muzycznym był to dla mnie wyjątkowo udany czas. Przekonałam się w końcu do jazzu, co pozwoliło mi zachwycać się chociażby elektrycznym Milesem. Zakochałam się w muzyce Dead Can Dance czy Joy Division - a Within The Realm Of A Dying Sun i Closer znalazły sobie miejsce pośród moich absolutnie ulubionych płyt. Chętnie słuchałam też Tima Buckleya czy Leonarda Cohena. Duże wrażenie zrobił na mnie Portishead. No i tak, była jeszcze Magma...
Szczerze mówiąc, nie mogę sobie wyobrazić jakim cudem mogłam większości z tych płyt nie znać jeszcze przed rokiem.
Wszystkim moim Czytelnikom życzę szczęścia i zdrowia w nadchodzącym roku - a przede wszystkim mnóstwa wspaniałych muzycznych odkryć.


piątek, 30 października 2015

Bill Evans & Jim Hall - Undercurrent (1962)

Od długiego czasu na blogu nie działo się nic ciekawego. Przepraszam wszystkich Czytelników. Nauka sprawia, że nie mogę aktualnie poświęcać pisaniu o muzyce tak dużo czasu, jak bym chciała. O Undercurrent jednak muszę napisać, chociaż nie jest to album podobny do żadnego z tych, które wcześniej recenzowałam.
Od pewnego czasu na poważnie zainteresowałam się jazzem. Decydujący wpływ na nowy kierunek moich muzycznych poszukiwań miał właśnie album niezwykle utalentowanego pianisty Billa Evansa i gitarzysty Jima Halla. Płytę usłyszałam w zasadzie przez przypadek. Podobała mi się gra Evansa na słynnym Kind Of Blue Milesa Davisa, więc miałam ochotę posłuchać innych nagrań z udziałem tego muzyka. Moją uwagę zwrócił Undercurrent, częściowo ze względu na intrygującą okładkę. Płyta zrobiła na mnie ogromne wrażenie już od pierwszego przesłuchania. Muzyka urzekła mnie minimalistycznym charakterem, niezwykłą delikatnością i subtelnością. To naprawdę piękny album o magicznej atmosferze. W grze muzyków można usłyszeć niecodzienną wrażliwość, na pierwszym planie jest zdecydowanie Evans, który w swoim podejściu do instrumentu łączy dbałość o sprawność techniczną i swobodę improwizacji. Undercurrent to album, który słuchany podczas ponurych jesiennych wieczorów pozwala oderwać się od codziennej rutyny. Zdecydowanie polecam wszystkim zainteresowanym.

Ocena: 9

piątek, 4 września 2015

King Crimson - The ConstruKction Of Light (2000)

W zasadzie wszystkie recenzje nagrań King Crimson, jakie dotychczas zdarzyło mi się napisać, mają pozytywną wymowę. Tym razem będzie inaczej. The ConstruKction Of Light jest według mnie najsłabszym albumem studyjnym Karmazynowego Króla. Bez względu na moją osobistą sympatię dla tego zespołu, uważam, że to kiepski krążek.
Robert Fripp powiedział kiedyś, że wydany w 1970 roku album King Crimson Lizard jest "niesłuchalny". Nie zgadzam się, ale szanuję opinię Mistrza. Jeśli jednak miałabym wytypować "niesłuchalną" płytę tego zespołu, bez wahania wybrałabym potworka z 2000 roku, czyli właśnie The ConstruKction Of Light.
Oczywiście, można tej płyty posłuchać bez większych szkód dla zdrowia, lecz raczej nie obędzie się bez zgrzytania zębów. Z bólem serca muszę przyznać, że muzyka zawarta na The ConstruKction Of Light jest po prostu brzydka i nudna. Już po samych tytułach można się domyślić, że nie ma na tym albumie niczego odkrywczego. Kolejny raz mamy tutaj pastwienie się nad Larks' Tongues In Aspic. Pojawia się też profanacja Fracture...
W odbiorze płyty nie pomaga też bezsensowne silenie się muzyków na nowoczesność. Ogólnie, album sprawia wrażenie, jakby Fripp właśnie przechodził kryzys wieku średniego. Zdolności techniczne panów z King Crimson niewiele pomagają, ponieważ ich grze brakuje subtelności. Może byłoby inaczej, gdyby dołączyli do nich Bill Bruford i Tony Levin?
Stanowczo NIE polecam tej płyty. The ConstruKction Of Light nie jest albumem godnym Karmazynowego Króla. Zmęczenie materiału? Być może. W każdym razie, jako Wasz przyjaciel Doctor Sardonicus, uważam, że temu albumowi brakuje ducha King Crimson. Jeśli nie boicie się zmarnowania swego czasu, posłuchajcie i sami zadecydujcie, co sądzić o tej płycie. 

Ocena: 5.5

sobota, 11 lipca 2015

Yes - Fragile (1971)

Kilka dni temu zmarł Chris Squire, basista Yes. Muzyk przegrał walkę z białaczką. Przypuszczam, że ta smutna wiadomość skłoniła wielu słuchaczy do ponownego sięgnięcia po nagrania legendarnej grupy.
Nigdy nie byłam fanką Yes. Przeszkadza mi pretensjonalność i infantylność tej muzyki, potężna dawka kiczu także mocno drażni. Zespołowi naprawdę sporo można zarzucić, ale... no tak, niektórych płyt Yes mimo wszystko fajnie się słucha. Byle tylko nie za często.
Moim ulubionym albumem Yes jest Fragile z 1971 roku, czyli pierwsze nagranie z Panem, Na Którego Mam Alergię (myślę oczywiście o Ricku Wakemanie...). Na tej płycie gra klasyczny skład Yes: Jon Anderson - wokal, Steve Howe - gitara, Chris Squire - gitara basowa, Bill Bruford - perkusja oraz Rick Wakeman - klawisze. Żadnemu z tych muzyków nie można odmówić umiejętności technicznych (niektórym brakuje za to dobrego smaku, ale nieważne).
Wymyślony przez Billa Bruforda tytuł płyty - Fragile, czyli Kruchy - miał się odnosić do przeczuwanej przez perkusistę nietrwałości tego składu. Zresztą nazwa kolejnego albumu, Close To The Edge - Blisko Krawędzi - także mówi o wizji przyszłego rozpadu grupy. Fragile jest pierwszą płytą zespołu z okładką zaprojektowaną przez Rogera Deana, chociaż nie pojawia się na niej jeszcze słynne logo Yes.
Album rozpoczyna się od prawdziwego hitu - Roundabout. Drugi utwór, Cans and Brahms, czyli fragment czwartej symfonii Brahmsa w aranżacji Ricka Wakemana, zawsze przewijam. Następnie pojawia się We Have Heaven Andersona i znakomita kompozycja South Side Of The Sky. Bardzo lubię ten utwór. Five Per Cent For Nothing Bruforda, to tylko pomysłowy przerywnik, po którym następuje Long Distance Runaround. The Fish (Schindleria Praematurus) to utwór napisany przez niedawno zmarłego Chrisa Squire'a. Mood For A Day to uroczy popis na gitarę, w którym Steve Howe pokazuje prawdziwą klasę. W ten sposób dochodzimy do ostatniego utworu, słynnego Heart Of The Sunrise. Ta kompozycja nie porusza mnie już aż tak, jak kiedyś, jednak sentyment pozostaje. Niektóre edycje Fragile zawierają jeszcze świetny cover piosenki Paula Simona America. Według mnie, Yes zagrali ten utwór lepiej od oryginału.
Fragile to naprawdę dobra płyta. Nie jest to tylko rozgrzewka przed Close To The Edge. Każdy fan rocka progresywnego powinien zapoznać się z Fragile, nawet, jeśli na co dzień preferuje Magmę. To prawdziwa klasyka.

Ocena: 7

piątek, 3 lipca 2015

Plaga Latarników, Lunatycy i Martwa Natura, czyli o moich ulubionych albumach Van der Graaf Generator słów kilka

Chciałam napisać tekst, który nie byłby po prostu kolejną recenzją, lecz czymś bardziej osobistym. Dlatego dzisiaj podzielę się  refleksjami na temat moich ulubionych płyt Van der Graaf Generator. Być może piszę o tym zespole zbyt często, lecz po prostu bardzo go lubię. Moja przygoda z VdGG rozpoczęła się zaledwie około roku, być może dwóch lat temu (jestem początkującym słuchaczem i wcale tego nie ukrywam!), od tamtego czasu uważam ten zespół za jedną z najbardziej wyrazistych i inspirujących grup rockowych. Mój pierwszy kontakt z muzyką Van der Graaf Generator stanowił Godbluff. Na blogu zamieszczałam już pełną recenzję tego krążka, możecie ją przeczytać tutaj. Muszę przyznać, że Godbluff zrobił na mnie ogromne wrażenie już od pierwszego przesłuchania. Niezwykła energia tej muzyki, wysoki poziom techniczny wykonawców oraz charakterystyczny głos Petera Hammilla, który jednych zachwyca, a innych irytuje... Tak, Godbluff naprawdę mnie zafascynował. Wciąż z przyjemnością wracam do tej płyty. Zajmuje ona wyjątkowe miejsce w dyskografii zespołu - i słusznie. Na uwagę zasługuje także wydany w 1976 roku album Still Life. Jest to absolutnie fantastyczne nagranie. Pod wieloma względami podobne do Godbluff, lecz o trochę innej atmosferze: bardziej introwertycznej i mrocznej. Tej płyty Generatorów słucham zdecydowanie najczęściej. Album podoba mi się w całości, w końcu są na nim zawarte tak wspaniałe kompozycje jak Pilgrims czy La Rossa, lecz absolutnym numerem jeden pozostaje utwór Childlike Faith In Childhood's End. Still Life to  naprawdę dobry album. Jednak kiedy pisze się o płytach Van der Graaf Generator, nie sposób nie wspomnieć o tej najważniejszej, a dla wielu słuchaczy najlepszej - Pawn Hearts. To prawdziwa legenda. Album niepowtarzalny, wyjątkowy i po prostu genialny. Pisanie o takich klasykach to prawdziwe wyzwanie, ponieważ nic nowego nie da się na ich temat powiedzieć. Ci, którzy znają Pawn Hearts, dobrze wiedzą co mam na myśli. Pozostałym żaden opis nie zastąpi doświadczenia. To nie jest prosta muzyka. Trzeba poświęcić sporo czasu, by
zrozumieć i docenić ten album. Wszechobecne dysonanse  mogą czynić go trudnym w odbiorze. Początkowo, moje relacje z Pawn Hearts były dosyć chłodne. Przyznaję, że długo nie mogłam pojąć fenomenu tej płyty. Jednak zadziałał pewien magnetyzm - choć wciąż nie wiedziałam, czy ten album w ogóle mi się podoba, często do niego wracałam. W pewnym momencie wiedziałam już, że (przepraszam za ten patos) nie mogę bez tej płyty żyć. Zrobiło się zbyt patetycznie, więc dalej o emocjonalnym stosunku do tej płyty nie będę już mówić, zresztą nie warto. Tak więc Godbluff, Still Life i Pawn Hearts umieszczam na podium, jednak bez wskazywania konkretnej kolejności, ponieważ nie potrafiłabym jednoznacznie wskazać  tej najlepszej płyty Van der Graaf Generator. Wybór tych nagrań nie jest wcale radykalny -  jestem pewna, że wielu melomanów by się ze mną zgodziło. Jednak nie zależy mi na tym, by wzbudzać kontrowersje. Chciałabym jeszcze tylko przyznać jedno "wyróżnienie". Chodzi mianowicie o wydany w 1970 roku album H to He, Who Am The Only One. Nikogo już chyba nie zdziwię twierdząc, że bardzo lubię tę płytę. Są na niej zamieszczone fantastyczne utwory, wzruszający House With No Door czy The Emperor In His War Room, ze świetną solówką, będącą efektem gościnnego udziału gitarzysty King Crimson Roberta Frippa.

Podobał Wam się mój free-style? Jeśli tak, to o czym jeszcze chcielibyście poczytać? Wszelkie sugestie będą mile widziane. Ten tekst to forma eksperymentu, nigdy wcześniej nie pisałam w ten sposób o muzyce. Chyba warto spróbować. :-)

niedziela, 21 czerwca 2015

Peter Hammill - Nadir's Big Chance (1975)

Uwielbiam Van der Graaf Generator i bardzo często słucham muzyki tego zespołu. Postanowiłam w końcu zapoznać się z niektórymi albumami z solowego dorobku charyzmatycznego wokalisty grupy - Petera Hammilla.
Solowa dyskografia Hammilla jest wyjątkowo obszerna, lecz większość z jego płyt nie dorównuje jakością materiałowi macierzystej grupy. Hammill jest dobrym kompozytorem, jednak za aranżacje w VdGG odpowiadali przeważnie pozostali członkowie zespołu - i to słychać. Niektórych płyt muzyka można jednak posłuchać z przyjemnością - do tej grupy zaliczam zdecydowanie Nadir's Big Chance, najciekawszą pozycję z solowej twórczości Hammilla, jaką poznałam do tej pory.
Humorystycznie mogę powiedzieć, że pod względem stylistyki ten album to bardziej prog punk (?) niż prog rock. Do czerpania inspiracji z tej muzyki przyznawał się nawet John Lydon, czy, jak kto woli, Johnny Rotten z Sex Pistols. Jednak stwierdzenie, że Nadir's Big Chance to po prostu album punkowy, byłoby mocno przesadzone. Myślę, że skojarzenia z punkiem wynikają z faktu, że nikt się tak niechlujnej, brutalnej i prostej muzyki po Hammillu nie spodziewał. Tak bezpretensjonalny album od twórcy A Plague of  Lighthouse Keepers musiał być dla słuchaczy sporym zaskoczeniem...
Nadir's Big Chance nie jest arcydziełem i z założenia wcale nie miał nim być. To po prostu dobra płyta. Jej wielką zaletą jest gościnny udział kolegów z zespołu - Davida Jacksona, Hugh Bantona i Guya Evansa.  Zwłaszcza gra saksofonisty przykuwa wiele uwagi. Utwory zachowują formę piosenek, muzyka nie jest zbytnio skomplikowana, lecz nie ma tutaj też punkowego podejścia w stylu "nie umiem grać i jestem z tego dumny".  Chociaż  brakuje momentów wybitnych, album trzyma równy, wysoki poziom.
Zdecydowanie polecam ten album miłośnikom twórczości Van der Graaf Generator i Petera Hammilla. Najbardziej urzekającą cechą tej płyty jest właśnie jej bezpretensjonalność i prostota, pewien rodzaj pokory wobec muzyki, której artystom prog-rockowym często brakuje.

Ocena: 6.5




niedziela, 14 czerwca 2015

Spirit - Twelve Dreams of Dr. Sardonicus (1970)


Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że ta płyta zrobi na mnie aż takie wrażenie. Wydawało mi się, że będzie to po prostu kolejny przeciętny rockowy krążek... Pozytywnie się zaskoczyłam. Twelve Dreams of Dr. Sardonicus amerykańskiego psych-rockowego zespołu Spirit to naprawdę dobra rzecz! Idealna płyta na letnie miesiące.
Album w żadnym wypadku nie jest jakimś "arcydziełem", to po prostu zbiór chwytliwych psychodelicznych piosenek. Utwory są ze sobą luźno połączone, tworząc coś na kształt concept albumu. Kompozycje są proste i zwarte, ale całkiem ciekawe. W gruncie rzeczy na płycie nie podoba mi się tylko jeden, niepotrzebnie przekombinowany utwór - Love Has Found A Way. Natomiast Prelude - Nothin' To Hide, Animal Zoo, Mr. Skin czy Soldier to już bardzo dobre rockowe kawałki. W muzyce jest dużo poczucia humoru i błyskotliwego dowcipu. Materiał jest dobrze nagrany, uwagę zwraca przede wszystkim wspaniałe brzmienie gitary basowej i ciekawe harmonie wokalne. To prosta, lekka, pozbawiona jakiejkolwiek pretensjonalności muzyka, przy której można zrelaksować się i odpocząć.
Album został wydany w 1970 roku, kiedy rock psychodeliczny tracił już popularność. Nie powalił na kolana ani krytyków ani słuchaczy, chociaż jest to zapewne najlepsza płyta kalifornijskiego zespołu. Na pewno można jednak bardzo miło spędzić z tą muzyką trochę czasu - i właśnie dlatego zdecydowanie polecam Twelve Dreams of Dr. Sardonicus wszystkim zainteresowanym!

Ocena: 6.5

niedziela, 24 maja 2015

Vashti Bunyan - Just Another Diamond Day (1970)

Just Another Diamond Day, wydany w 1970 roku album folkowej artystki Vashti Bunyan, po pierwszym przesłuchaniu wydaje się wprost uroczy, ale nie dajcie zwieść się pozorom. Kiedy wrócicie do tej płyty drugi czy trzeci raz, odkryjecie, że ze spokojnej, przyjemnej muzyki, którą zapamiętaliście, niewiele zostało. Album może się wam wtedy wydać przesłodzoną, nudną, bezkształtną papką. Szkoda.
Te wszystkie fleciki i fujarki mogą się na początku podobać. Vashti ma też dosyć ciekawy, eteryczny głos, chociaż nie powiedziałabym, że potrafi śpiewać. W muzyce widoczne są też celtyckie wpływy. Niestety, te wszystkie zabiegi nie chronią nas wcale przed nudą. Mamy tutaj zbiór monotonnych piosenek, które nie różnią się zbytnio od siebie. Nie są to wcale jakieś przejmujące ballady, po prostu muzyka tła.
Według mnie można tego albumu posłuchać kilka razy i z czystym sumieniem już do niego nie wracać, ale jeśli go nie poznacie, też nic się nie stanie. Zbyt wiele dobrej muzyki czeka na odkrycie, by marnować czas na Just Another Diamond Day. Mimo wszystko nie powiedziałabym, że jest to zła płyta - po prostu nudna i całkowicie przeciętna. Muzyka ma pewien potencjał, niestety w większości niewykorzystany.

Ocena: 5

czwartek, 14 maja 2015

Ragnarök - Ragnarök (1976)


Wydaje mi się, że każdy miłośnik rocka przeżywa taki moment, w którym zastanawia się jak grano jego ulubione gatunki muzyki poza granicami Stanów Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii. Zadaje sobie pytania w stylu: "Czy w Kambodży grają jazz-rock?" albo "Jak brzmi prog-rock z Peru?". W czasach globalizacji rocka gra się praktycznie wszędzie, a dotarcie do nagrań z całego świata nie jest już tak trudne, jak kiedyś. Niestety, większość takich albumów trzyma przeciętny albo nawet gorszy poziom. Zdarzają się jednak też perełki. Słuchacze z Polski z pewnością kojarzą termin Nieznany Kanon Rocka oznaczający wartościowe płyty wykonawców z całego świata, którzy nie odnieśli sukcesu komercyjnego pomimo nagrywania dobrej muzyki.
Jedną z takich perełek jest debiut szwedzkiego zespołu Ragnarök. Nie jest to album całkowicie nieznany, ponieważ ceni go wielu fanów prog rocka. Płyta urzekła mnie niezwykle spokojną muzyką i intymnym klimatem już od pierwszego posłuchania. To album instrumentalny, pod względem technicznym muzycy stoją na całkiem wysokim poziomie. Nie byłoby to jednak tak udane nagranie, gdyby nie urokliwe kompozycje jak Farväl Köpenhamn, Promenader, Dagarnas Skum czy Vattenpussar. Często wracam do tej płyty, bardzo lubię jej atmosferę. Jeśli komuś podoba się ta skandynawska muzyka, polecam także kolejny album Ragnarök - Fjärilar i magen. Nie jest tak udany jak debiut, ale to wciąż dobra płyta.

Ocena: 7

środa, 29 kwietnia 2015

Van der Graaf - Vital (1978)

Vital to pierwszy album koncertowy Van der Graaf, czyli zreformowanego Van der Graaf Generator, nagrany podczas koncertu grupy w londyńskim klubie The Marquee. Płyta jest bardzo ciekawa ze względu na radykalne interpretacje muzyki VdGG. Wyraźna zmiana brzmienia wynika z nieobecności Hugh Bantona, wieloletniego klawiszowca Van der Graaf Generator, który opuścił zespół po wydaniu World Record. Unikalny styl gry muzyka stanowił podstawę brzmienia zespołu w klasycznym okresie, więc materiał zawarty na Vital może zaskakiwać.
Na Vital nie ma organów charakterystycznych dla zespołu w jego wcześniejszych latach, inny ważny muzyk zespołu, saksofonista i flecista David Jackson, pojawia się tylko jako gość i szczerze mówiąc nie gra zbyt wiele. Po długiej nieobecności wraca za to basista Nic Potter, pojawia się też skrzypek Graham Smith oraz wiolonczelista Charles Dickie. Ze starych znajomych z klasycznego składu VdGG występuje perkusista Guy Evans oraz oczywiście wspaniały wokalista Peter Hammill, który w międzyczasie trochę podszkolił się w grze na gitarze.
Opinie na temat Vital, z którymi spotkałam się do tej pory, były podzielone nawet wśród fanów VdGG. Niektórzy uważają ten album za totalny niewypał, nagranie, które nigdy nie powinno zostać wydane, zarzucają Vital brak magii obecnej na wcześniejszych płytach Van der Graaf Generator. Inni zachwycają się pomysłowością, brutalnym, surowym brzmieniem i mroczną atmosferą albumu, lekceważąc jego wady. Osobiście uważam, że Vital to dobry, choć nie wybitny album, który zdecydowanie powinien znać każdy fan zespołu. Z pewnością jednak nie poleciłabym tej płyty osobie, która nie spotkała się wcześniej z klasycznym VdGG.
Jakość nagrania i miksu jest słaba, album jest też trochę za długi. Materiał zawarty na płycie jest nierówny, pojawia się trochę nużących fragmentów. Z pewnością jednak muzyka przedstawiona na Vital intryguje, ukazuje odmienne oblicze zespołu. Należy pamiętać, że album został wydany w 1978 roku, kiedy panowało surowe, ciężkie granie, więc zarzut, że Latarnicy nie brzmią tak, jak na Pawn Hearts (...a takie zarzuty się zdarzają) jest raczej absurdalny. Zresztą taka odmienna aranżacja Medley, czyli połączonych fragmentów A Plague Of Lighthouse Keepers i The Sleepwalkers niewątpliwie ma swój urok. Zdarzają się też inne perełki, na przykład proste Mirror Images.
Vital to rzecz raczej dla fanów VdGG, ciekawych nietypowej odsłony grupy bez Hugh Bantona. Album ma wiele wad, na pewno nie jest to najwybitniejsze nagranie zespołu, ale i tak warto posłuchać.

Ocena: 6

wtorek, 14 kwietnia 2015

10 rzeczy, których nie wiecie o Pink Floyd


Chciałam napisać krótką biografię Pink Floyd, ale to nie ma sensu. Zbyt wiele osób uczyniło to już
przede mną. Historię zespołu zna na pamięć chyba każdy, więc zamieszczam listę ciekawostek, rzeczy, których (być może) nie wiecie o Pink Floyd.
1. Ojciec Nicka Masona, Bill, był reżyserem filmów dokumentalnych.

2. Roger Waters w młodości piastował stanowisko przewodniczącego młodzieżowej sekcji Kampanii na rzecz Rozbrojenia Nuklearnego.

3. Syd Barrett ubiegał się o przyjęcie do indyjskiej sekty Sant Mat, do której należało wielu jego przyjaciół z Cambridge, lecz guru Maharaj Charan Singh odmówił, stwierdzając, że Syd "nie jest gotowy duchowo".

4. Pink Floyd występuje w powieści Jenny Fabian pt. "Groupie" jako zespół Satin Oddysey.

5. Dopiero po wydaniu Atom Heart Mother muzycy Pink Floyd zaczęli zarabiać więcej od swoich technicznych.

6. Krowa na okładce Atom Heart Mother to Lulubelle III z gospodarstwa Potter's Bar.

7. Wieloletni road manager Pink Floyd, Peter Watts, był ojcem aktorki Naomi Watts, znanej z filmu King Kong. Peter zmarł w 1976 roku z powodu przedawkowania narkotyków.

8. Podczas sesji zdjęciowej, której efektem była okładka albumu Animals, balon przedstawiający świnię zerwał się z liny i odleciał. Świnkę odnalazł pewien farmer w hrabstwie Kent. Podobno pilot podchodzący do lądowania na lotnisku Heathrow zauważył rekwizyt podczas lotu, lecz nie zgłosił tego kontrolerom ruchu powietrznego obawiając się posądzeń o nietrzeźwość.
 
9. Pod koniec lat 70. zespół wpadł w kłopoty finansowe. Doradcy finansowi z firmy Norton Warburg zalecili im inwestowanie w różne przedsiębiorstwa. Tym sposobem zespół zakupił pizzerię, restaurację na pływającej barce, upadły hotel, wytwórnię obuwia dziecięcego, wypożyczalnię samochodów czy wytwórnię deskorolek Benji Boards. Żadna z tych firm nie przyniosła zysków.

10. Bob Geldof, odtwórca roli Pinka z filmu Alana Parkera The Wall nie cierpiał Pink Floyd, a scenariusz określił mianem "strasznych bzdur". Do przyjęcia roli skusiła go wysoka gaża.

Zainteresowanym polecam książkę Nicka Masona "Pink Floyd: Moje wspomnienia" oraz pozycję pióra Marka Blake'a "Prędzej świnie zaczną latać". Czytałam też inne książki o zespole, ale te dwie wciąż wydają mi się najciekawsze.

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Pink Floyd - The Endless River (2014)

Pink Floyd to zespół amatorski, z czego zdaje sobie sprawę chyba każdy miłośnik muzyki rockowej. Jednak dzięki niezwykłej pomysłowości, wrażliwości, precyzji nagrań i niespotykanym wcześniej efektom multimedialnym, czyniącym z koncertów grupy wyjątkowe spektakle, a przede wszystkim dzięki wydawaniu naprawdę dobrych płyt, grupa zyskała sympatię słuchaczy i oddane grono fanów. Pink Floyd zawdzięcza swoją legendę pięknej, choć prostej muzyce o charakterystycznym, łatwo rozpoznawalnym brzmieniu.
Niestety, wydany po dwudziestoletnim milczeniu album The Endless River rozczarowuje. To nie jest poziom Pink Floyd. Płyta nie jest zła, lecz po prostu przeciętna. Floydzi po raz kolejny udowadniają, że czasy świetności mają już za sobą. Ale czy po The Endless River można było spodziewać się więcej? Według mnie ostatnim dobrym albumem Pink Floyd jest The Final Cut, natomiast ostatnim naprawdę wybitnym - The Wall. W takim razie od 1979 roku zespół nie nagrał niczego ciekawego. Oczywiście płyty Momentary Lapse Of Reason i Division Bell odniosły olbrzymi sukces komercyjny, lecz ich wartość artystyczna jest raczej wątpliwa. Większość słuchaczy i fanów Pink Floyd pogodziła się jednak z faktem, że utworem zamykającym dyskografię zespołu będzie monumentalne High Hopes. Tymczasem David Gilmour postanowił wydać pod szyldem Pink Floyd jeszcze jedną płytę, a miejsce tej ostatniej piosenki zajęło... mdłe Louder Than Words.
O tym, że The Endless River nie dorównuje najważniejszym osiągnięciom zespołu, z legendarnymi Dark Side Of The Moon, Wish You Were Here czy Animals na czele, przekonuje nas już kiczowata okładka. Wątpię, czy śmierć Storma Thorgesona, przyjaciela i autora słynnych floydowych okładek, może w jakiś sposób uzasadnić wybór tak kiepskiej grafiki. Zawartość płyty jest niewiele lepsza. Instrumentalne miniatury łączą ambientowe pasaże z typowo floydowymi partiami gitary. Nie dzieje się tutaj nic zaskakującego. Niektóre tematy są oczywiście dosyć ładne, lecz nigdy nie zachwycające, a większość po prostu nudzi. Słuchaniu tego albumu towarzyszy uporczywe wrażenie, że te zagrywki słyszało się już wcześniej.
Po potężnej dawce zbyt przewidywalnych utworów instrumentalnych przychodzi pora na Louder Than Words. Piosenka jest przesłodzona aż do przesady, za to zdecydowanie brakuje jej uroku dawnych ballad Pink Floyd.
W zamyśle twórców The Endless River miało stanowić hołd dla Ricka Wrighta, nieżyjącego już klawiszowca grupy, całość została oparta na jego archiwalnych nagraniach niewykorzystanych na Division Bell. Wright nie był wirtuozem, ale to właśnie jego niepowtarzalny styl gry tworzył brzmienie Pink Floyd. Według mnie, wspominając tego ciekawego muzyka lepiej jest jednak sięgnąć po jego intrygujący solowy album Broken China... lub kolejny raz wrócić do przepięknego The Great Gig In The Sky z udziałem Clare Torry.

Ocena: 4

czwartek, 5 lutego 2015

John Lennon/Plastic Ono Band - John Lennon/Plastic Ono Band (1970)


Kiedy John Lennon opuścił The Beatles, wziął udział w psychoterapii. Spotkania z terapeutą pomogły muzykowi uporać się z problemami, jakie dręczyły go jeszcze od czasów dzieciństwa i stały się inspiracją dla pierwszej solowej płyty artysty. Terapia pozwoliła Lennonowi wyrazić w zwięzły i dokładny sposób towarzyszące mu emocje i stworzyć album niezwykle spójny i szczery.
 Kompozycje zawarte na płycie John Lennon/Plastic Ono Band są bardzo proste, a ich aranżacje wręcz ascetyczne. Utwory przybierają formę piosenek. Najciekawszymi elementami albumu są poruszające teksty, niezwykle emocjonalny wokal Lennona i prostota, pewna surowość tego materiału. Ascetyczna atmosfera płyty może się kojarzyć z solowym materiałem Rogera Watersa, dla którego ten album stanowił inspirację.
W tekstach piosenek Lennon zmaga się z prześladującymi go uczuciami, takimi jak trudne relacje z matką czy samotność. Porusza przede wszystkim tematy osobiste, tak jak we wzruszającym utworze Mother, lecz odnosi się także do tematyki społecznej, np. do problemu podziałów klasowych w słynnym Working Class Hero. Śpiew Lennona jest niezwykle emocjonalny, chwilami przeradza się w krzyk.
 Cały album jest prosty i szczery, słucha się go z prawdziwą przyjemnością. Nie bez przyczyny ta piękna płyta jest uznawana za jedno z największych dokonań Lennona. Mnie najbardziej urzeka niepowtarzalna atmosfera John Lennon/Plastic Ono Band.

 Ocena: 7

poniedziałek, 12 stycznia 2015

King Crimson - Lizard (1970)

Lizard to bardzo ważny album w dyskografii King Crimson. To płyta, która zrywa ze stylistyką dwóch poprzednich nagrań zespołu, In The Court Of The Crimson King oraz In The Wake Of Poseidon, i zdecydowanie oddala się od klasycznego brzmienia brytyjskiego prog-rocka, na rzecz silnych wpływów jazzu. Muzyka przedstawiona na albumie Lizard jest dojrzalsza i odważniejsza od poprzednich propozycji King Crimson, wyróżnia się precyzją nagrania i wykonania. Duży wpływ na ostateczny kształt płyty miał autor niezwykle poetyckich tekstów, Peter Sinfield. O niezwykłej zawartości albumu świadczy jednak już piękna okładka, odwołująca się do średniowiecznych ksiąg.
W tworzeniu albumu brało udział wielu uzdolnionych muzyków. Spośród członków zespołu najbardziej zwraca uwagę gra gitarzysty i jedynego stałego członka King Crimson, Roberta Frippa oraz Mela Collinsa, który grał na saksofonie i flecie. Wokalista i basista Gordon Haskell miał problemy z odnalezieniem się w stylistyce King Crimson, ale jego niski, matowy głos dobrze zgrywa się z muzyką. Oprócz członków zespołu w nagraniach wzięli udział muzycy sesyjni. Wśród nich wyróżnia się jazzowy pianista Keith Tippet i Robin Miller, który zagrał na oboju i rożku angielskim.
Brzmienie Lizarda jest zdominowane przez instrumenty dęte i melotron. Chociaż na albumie znajduje się wiele pięknych momentów, do których z pewnością można zaliczyć gwałtowną grę gitary akustycznej w Cirkus i delikatne, ocierające się o sentymentalizm partie fletu z Lady Of The Dancing Water, o wartości płyty świadczy najdobitniej jeden utwór - suita Lizard. Jest to wyjątkowa, niepowtarzalna kompozycja, jeden z najlepszych utworów, jakie kiedykolwiek nagrał King Crimson. Aby w pełni docenić jego piękno, należy poświęcić mu nieco czasu, słuchać w spokoju i ciszy. Suita ma niezwykły, baśniowy charakter, przywołujący ducha średniowiecza, jednocześnie zachowując jazzową formę.
Lizard to wyjątkowa płyta o niesamowitej atmosferze. Tylko dla koneserów wymagającej, lecz niezwykle wartościowej muzyki King Crimson.

 Ocena: 9