środa, 4 maja 2016

Pink Floyd - The Wall (1979)

Dwudziestego sierpnia 2013 roku, Roger Waters, były basista i dyktator Pink Floyd, w towarzystwie wiernego pomocnika Floydów gitarzysty Snowy'ego White'a (znanego też z kiczowatego przeboju "Bird Of Paradise"), swojego syna Harry'ego (znanego z wypowiedzianej w wieku 5 lat ambitnej kwestii "Look Mummy,  there's an aeroplane up in the sky!") i jeszcze paru kolesi, zagrał The Wall na Stadionie Narodowym w Warszawie. Fakt, iż album ten miał być z założenia protestem przeciwko koncertom stadionowym sprawia, że uśmiecham się nieco sardonicznie. W każdym razie, przyszło sporo ludzi, średnia wieku na oko 50 plus. Koncert zaczął się z opóźnieniem, po czym płytę odegrano poprawnie, aczkolwiek bez przekonania. Chociaż nie był to zły występ, miałam nadzieję na coś więcej.
Floydzi już od dawna nie są moim ulubionym zespołem i rzadko kiedy słucham The Wall, lecz wciąż mam do tej płyty duży sentyment. Mój pierwszy kontakt z tym albumem i opartym na tej samej historii filmem Alana Parkera wywarł na mnie istotne wrażenie i skłonił do zainteresowania się trochę inną muzyką. Można powiedzieć, że dzięki Ścianie znalazłam  nowe hobby, bo dalej rozwijało się to już automatycznie.
Pod względem muzycznym nie ma na The Wall zbyt wielu szaleństw (chociaż oczywiście można znaleźć kilka bardzo ładnych melodii - na przykład  Nobody Home czy Is There Anybody Out There), ponieważ Waters skupił się głównie na warstwie tekstowej, a pozostałym członkom zespołu nie pozwalał psuć swojej wizji. Powstał album kontrowersyjny, do dziś wywołujący skrajne reakcje. Z jednej strony była to ostatnia naprawdę wielka płyta Floydów, z drugiej - twór straszliwie pretensjonalny.
Na The Wall Roger opowiada o samotności, poczuciu rozczarowania i zagubienia. Mówi o tym, jak ciężko dorastać bez ojca, za to z nadopiekuńczą matką. Czuje się przytłoczony tłumiącą indywidualność edukacją, przeżywa bolesny upadek ideałów. Najbardziej rani go zdrada i odejście żony, którą kochał, choć nie potrafił tego właściwie okazać. W One Of My Turns stwierdza, że 'z dnia na dzień miłość szarzeje niczym skóra umierającego człowieka', co stanowi jeden z najbardziej wzruszających momentów na płycie. Próbuje podsumować swoje życie, by dojść do wniosku, że nie ma w nim nic wartościowego.  Receptą na cierpienie miała okazać się władza i okrucieństwo, lecz ostatecznie bohater zdał sobie sprawę, że sam ponosi odpowiedzialność za spotykające go nieszczęścia, ponieważ zapatrzenie w siebie i skrajny egoizm doprowadziły go do niewrażliwości na uczucia innych. Mur zostaje zburzony - lecz szybko powstanie nowy.
Ta raczej przygnębiająca historia z pewnością wywiera duże wrażenie na słuchaczach, ale zawikłanie fabuły sprawia, że na albumie niewiele miejsca pozostaje na muzykę czy choćby ślad improwizacji. Być może wyszłoby lepiej, gdyby The Wall miało formę sztuki teatralnej? Nie wiem. To album bardzo poruszający, lecz trudny do klasyfikacji. Z pewnością wcześniejszych płyt Floydów słucha się lepiej. The Wall to klasyka i chociażby dlatego warto się z tym albumem zapoznać, ponieważ mimo licznych niedociągnięć jest to całkiem ciekawy materiał.

Ocena: 7

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz